Nie raz wspominałam, że nie jestem fanką masek na tkaninie. Nie jest tak, że totalnie ich nie lubię, ale częściej sięgam po te tradycyjne, do zmywania. Na maseczkę w płachcie muszę mieć czas i humor. Mam kilka w zapasie i jedna z nich w końcu doczekała się testowania. Bohaterem dzisiejszego wpisu będzie maska na tkaninie ze śluzem ślimaka Lift 4 Skin.
Opis produktu i skład możecie znaleźć na powyższych zdjęciach. Maska jest obficie nasączona serum, tak, że aż z niej kapie. Po wyjęciu płachty w opakowaniu nadal pozostaje sporo serum, które można wykorzystać na szyję i dekolt. Materiał jest dosyć cienki, ale udało mi się ją rozłożyć bez uszkodzenia. Otwory na oczy nie pasowały do mojej twarzy, co trochę mnie zirytowało, ale to częsty problem przy moim szerokim rozstawie. Płachta jest sklejona w szpic na brodzie przez co nie można jej obrócić na drugą stronę. Serum ma dosyć nieprzyjemny zapach, przywołujący na myśl gabinet stomatologiczny, ale dałam radę w niej wysiedzieć zalecane 15 min.
Po ściągnięciu maseczki na skórze pozostało serum, które było lepkie i moja skóra potrzebowała trochę czasu, żeby je zabsorbować. Cera była nieprzyjemnie ściągnięta i zastanawiam się czy to nie miał być wspominany efekt liftingujący. W każdym razie nie do końca mi się spodobał. Co do działania, muszę powiedzieć, że jest ono znikome. W zasadzie nie widziałam różnicy po jej zastosowaniu. Szkoda, bo zapowiadała się nieźle. Choć niedroga, moim zdaniem nie jest warta swojej ceny (ok. 14 zł).
Jakie maski na tkaninie polecacie?
Najlepiej takie po których od razu widać różnice ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za Wasze komentarze, staram się na wszystkie odpowiadać na bieżąco.
Jeśli podoba Ci się mój blog, zapraszam do obserwowania, jeśli Twój mnie zainteresuje, dodam go do swojej listy czytelniczej :)